Stojący frontem do ulicy Szkolnej neoklasycystyczny gmach Liceum Jana Kasprowicza to jeden z ważniejszych obiektów w najnowszej historii Inowrocławia, prawdziwa kuźnia kujawskiej inteligencji. Przez długie 10 lat uczył się tutaj wielki polski poeta, dzisiejszy patron szkoły.

Przybył jako dziewięcioipółletni, niesiony nieraz przez tatę „na barana” chłopiec, odszedł będąc już właściwie mężczyzną. Nie był to łatwy czas dla młodego szymborzanina z biednej chłopskiej rodziny, a i finał tych dziesięciu lat zawstydzająco wręcz tragiczny - został przecież relegowany za obrazę nauczyciela. A jednak...

- Nie mogę mówić o rozczuleniu jakiego doznaję w gimnazjum, w którem spędziłem młodość, pędząc po kolana w śniegu, a w marcu słuchając czajek obok Rynata - wpisał do szkolnej kroniki, gdy odwiedził stare mury po raz ostatni, jako spełniony już człowiek, ikona polskiej kultury. Piękne to słowa, sugerujące, że lata inowrocławskie nie były dla niego stracone. Cóż, młodość zwykle wspomina się dobrze, a może rzeczywiście było do czego wracać? Kasprowicz zapewne do końca życia pamiętał, jak zziębnięty pokonywał półmilową drogę do szkoły, nie zapomniał, jak zmęczony pozostawał nieraz w mieście na noc, kładąc się na głodniaka w owczarni albo na cmentarnej trawie, nie mógł też nie przypominać sobie szyderczych uśmiechów i naigrywań, kierowanych w stronę młodego Polaka, który miał odwagę „wyjść na ludzi”. Gdy w końcu musiał odejść ze szkoły - podśmiewała się z niego cała rodzinna wioska.

Ale on pozostawał twardy i uparty, a nade wszystko nie chciał zawieść ukochanej matki, wiedząc o jej marzeniach i oczekiwaniach, jakie wiązała z pierworodnym synem. - Matce zawdzięczam wiele, prawie wszystko - powie po latach.

Gimnazjalne lata inowrocławskie pozostały w pamięci poety także jako czas zdobywania wiedzy, w tym tej wtedy nielegalnej, bo związanej z polską historią i literaturą, czas potajemnych spotkań w kółku literackim „Wincenty Pol” w gronie kujawskich filomatów, wypróbowanych kolegów - braci Ulatowskich i Preyssów, Kaczmarka, Wegnera, dzięki którym przestał być osamotnionym intruzem pośród wyniosłych synów ziemian i bogatych mieszczan. To również czas mądrych, życiowych rad, jakie mógł usłyszeć od doktora Czaplickiego czy księdza Glabisza oraz tych niemieckich profesorów, którzy realizując wytyczne berlińskiego ministerium nie zapominali o etosie pracy nauczycielskiej. Był to wreszcie dla Janka okres pierwszych miłosnych uniesień i poetyckich juweniliów. I Karp, jak go koledzy nazywali, systematycznie wzmacniał swą pozycję w coraz bardziej niemieckim, ogołacanym z resztek polskości gimnazjum. Powtarzał tercję wyższą i sekundę niższą za braki głównie w zakresie matematyki, ale równocześnie doceniany był w środowisku jako oddany kolega, młody korepetytor oraz wybijający się humanista. Jego nad wyraz dojrzałe wiersze spotykały się z powszechnym podziwem, także z uznaniem profesora Czaplickiego, który wszakże - znając życie i realia niemieckiego państwa - strofował nastoletniego poetę, by zbyt mocno nie bujał w obłokach. Ten jednak pisał dalej, a jego sonet „Poranek” opublikowany został nawet na łamach poznańskiego „Lecha”.

Czym był dla młodego Kasprowicza ówczesny dziesięciotysięczny Inowrocław? Początkowo pewnie tajemniczym nowym światem, w którym górowała dobrze z Szymborza widoczna ratuszowa wieża. Janek szybko ten świat odkrył, zrozumiał i „uczynił swoim”, poznając jego smak, każdy zaułek, no i ludzi - jakże różnych, „żyjących” rodzącą się wtedy koniunkturą. Wczesną wiosną 1880 r. wszystko się jednak skończyło. Jego pożegnanie z rodzinnymi stronami najbardziej zapewne zaskoczyło i zasmuciło matkę oraz młodzieńczą miłość, pannę Olimpię Drwęską. Poeta podąży swoją drogą i nie będzie już tutaj powracał zbyt często, ale „wizja Kujaw” nie opuści go do końca.

Edmund Mikołajczak

Artykuł ukazał się w Jednodniówce Kasprowiczowskiej 11 grudnia 2020 r.